"Wyjątkowe jest każde życie, a jego wartości szukać należy w prostocie, miłości, bliskości, rodzinie." Wywiad z Maćkiem Pawlakiem

 Dzień dobry
Dziś jak relaks od moich myśli mam dla Was rozmowę. Moim rozmówcą jest Maciek Pawlak- aktor musicalowy. Miłej lektury.

Foto:Kinga Karpati
Wiem że jest Pan absolwentem szkoły muzycznej II stopnia w klasie saksofonu. Studiował Pan również na wydziale Radia i telewizji Uniwersytetu Śląskiego kierunek Organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej. Kiedy zatem pojawiło się aktorstwo?

Od dziecka występowałem w przedstawieniach - najpierw szkolnych, potem w grupach teatralnych, ostatecznie jako nastolatek już w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Właściwie wszystkie moje zajęcia orbitowały od zawsze wokoło aktorstwa i muzyki w różnych wydaniach. Kilka dobrych lat poświęciłem na zdobycie wykształcenia instrumentalnego (mówię o szkole muzycznej, bo właściwie odkąd pamiętam, chodziłem na zajęcia z fortepianu czy gitary - te ostatnie akurat bez sukcesów…), ale nawet wtedy czynnie śpiewałem i zdobywałem warsztat aktorski u boku artystów GTM. Studia zrobiłem trochę drugim torem - chciałem mieć jakieś zabezpieczenie na wypadek, gdyby ścieżka teatralna nie wypaliła. Były to studia niewymagające czasowo, więc mogłem równolegle rozwijać karierę w teatrze i zdobywać wiedzę filmową. W tym roku ukończyłem też studia w Akademii Muzycznej w Gdańsku na kierunku wokalistyka.

 Debiutował Pan na deskach gliwickiego teatru muzycznego tytułową rolą w musicalu "Pinokio." Jak wspomina Pan tą rolę, ten tytuł?

Z przerażeniem stwierdzam, że niewiele pamiętam z tamtego okresu! To, co zapadło mi szczególnie w pamięć, to spryt, z jakim unikałem szkoły, usprawiedliwiając się próbami w teatrze. Nie wiem, ile godzin miałby trwać ten “Pinokio” i jak dopracowaną produkcją by był, gdybym rzeczywiście spędził w teatrze te wszystkie deklarowane godziny. Udział w “Pinokiu” był dla mnie skokiem na głęboką wodę - pobłażanie i taryfa ulgowa się skończyły, trzeba było stanąć na wysokości zadania i próbować dorastać do poziomu profesjonalnych aktorów w spektaklu. Wydaje mi się, że z wiekiem (premierę grałem w wieku piętnastu lat, ostatni spektakl chyba jako dwudziestojednolatek) oprócz szlifowania warsztatu aktorskiego, łapałem coraz większy dystans do siebie samego i dzięki temu z większą frajdą wcielałem się w postać drewnianego pajacyka. Przyznaję, że “Pinokio” nie jest moją ulubioną bajką, ale tęsknię czasem za możliwością grania postaci fantastycznej. Nie mogę nie wspomnieć tu też o Pawle Gabarze - ówczesnym dyrektorze teatru i reżyserze spektaklu. Otoczył mnie on opieką i dbał o to, by rola drewnianej marionetki nie sprawiła, że moje ego odleci gdzieś w kosmos. Nie wiem, na ile konsultował się wtedy z moimi rodzicami w kwestiach wychowawczych, ale z perspektywy lat mogę stwierdzić, że wszyscy troje wykonali dobrą robotę, wspierając mnie i motywując do rozwoju, ale też hamując gwiazdorskie zapędy.

 Obecnie można Pana oglądać w  musicalach "Pipin" i Miss Sajgon." Mogę prosić, by przybliżył Pan moim czytelnikom te tytuły, dlaczego warto je zobaczyć?

Fot: Piotr Nykowski
“Pippin” to opowieść o księciu, ale tak naprawdę o everymanie. Jego ambicją jest odnaleźć coś, dzięki czemu będzie super wyjątkowy i lepszy od wszystkich. Absurdalne, makabryczne, wciągające przygody bohatera mają dobitną puentę - wyjątkowe jest każde życie, a jego wartości szukać należy w prostocie, miłości, bliskości, rodzinie. Uniwersalnych wartościach, które mogą się zdawać obecnie wyświechtane, ale wcale nie są. To spektakl z humorem rodem z Monty Pythona, który kryje w sobie głęboką mądrość. To wszystko w zupełnie niestarzejącej się oprawie muzycznej (musical ma już 50 lat!) i w świetnej reżyserii Jerzego Jana Połońskiego. Teatr Muzyczny w Poznaniu to moje ukochane miejsce - praca z tym zespołem to jedno z najmilszych wspomnień w całej mojej karierze. Uwielbiam tam wracać i z podziwem śledzę kolejne sukcesy tego Teatru.


“Miss Saigon” z kolei to melodramat wojenny, w którym wcielam się w rolę Chrisa - żołnierza, młodego chłopaka rzuconego w wir wydarzeń, których sam do końca nie rozumie. Uwikłany w romans z poznaną w przeddzień powrotu do Stanów Wietnamką zmuszony jest porzucić ją, by po latach odkryć, że łączy ich jednak więcej niż wspomnienie. To wspaniała postać, której nie da się jednoznacznie ocenić, ale raczej się jej nie przyklaskuje. Miła odmiana po latach grania zakochanych licealistów bez specjalnej głębi. “Miss Saigon” oszałamia przepiękną, bogatą muzyką i historiami głównych bohaterów.

 Gra Pan również w warszawskim teatrze muzycznym Rampa w musicalu "Rapsodia z demonem" Jak pracuje się Panu przy tym tytule?

Właściwie z “Rapsodią…” pożegnałem się już jakiś czas temu, ale bardzo ciepło wspominam ten spektakl i cały jego zespół (obsadę i ekipę realizatorów). Praca w Rampie zawsze była dla mnie wielką przyjemnością, panuje tam rodzinna atmosfera (czasem nawet nieco w stylu włoskiej rodziny), a do tego chyba żaden inny teatr nie może pochwalić się tak wierną i entuzjastyczną widownią. “Rapsodia” jest lekka i przyjemna, zawsze się dziwiłem, że tak szybko mija, a przecież to pełnowymiarowy spektakl naszpikowany przebojami Queen.

 " Rapsodia z demonem" ma wiernie powracającą publiczność, na czym Pana zdaniem polega fenomen tego przedstawienia?

Jest świetna obsada lubiących się prywatnie ludzi, którzy nawet po latach czują na scenie chemię i potrafią to wykorzystać. Jest historia - zabawna, trochę faustowska, z przesłaniem. Jest ciekawie wykreowany świat. A to wszystko łączy klej - muzyka Queen. Muszę przyznać, że niejednokrotnie nie byłem w stanie powstrzymać łez podczas utworu na bis, kiedy widziałem, co się dzieje na widowni - od najmłodszych widzów do tych w wieku moich rodziców i dziadków, wszyscy byli w stanie pewnego uniesienia. Nie ujmując naszym talentom (a uważam, że “Rapsodia” prezentuje naprawdę najlepsze głosy i muzyków), dźwięki Queen po prostu mają w sobie tę nieopisaną magię. A może dla niektórych opisaną- Jasiek Stokłosa i jego muzycy potrafią przecież je ujarzmić i wykorzystać. Stojąc blisko widzów podczas finałowego utworu próbowałem czasem odczytywać, co kryje się w ich oczach - jakie wspomnienia ten utwór
wywołuje. Wydaje mi się, że widzowie sami chcą też przeżywać ten lot, dlatego tak często wracają na spektakl.

Lubi Pan postać Kacpra, ile pańskich cech ma Kacper?

Lojalność, opiekuńczość, poczucie humoru - to nas łączy. Umiejętna gra na gitarze zdecydowanie dzieli. Lubiłem Kacpra, życzyłbym każdemu takiego przyjaciela.

 Jak wygląda proces budowania postaci? Przybliży Pan ten aspekt pracy aktora, co jest najtrudniejszego w tym procesie?

To zależy od roli. Niektóre mogłem budować na podstawie zebranych materiałów, na przykład Chris w “Miss Saigon” jest wypadkową tego, co wyczytałem w książkach o wojnie w Wietnamie. Stworzyłem dla siebie jego świat, historię, relacje, całe wnętrze w oparciu o prawdziwe historie żołnierzy i ich rodzin. Inne role są zupełnie niemożliwe do zbudowania w ten sposób. Pippin na przykład to rola, w której im mniej wiem, tym lepiej - chcę być zaskoczony światem, który kreuje się na moich oczach w spektaklu i wchodzić w niego z naiwnością graniczącą z arogancją. Są spektakle, w których uważam, że moja rola jest odbiciem ról innych aktorów. Na przykład w obecnie szykowanej “Pretty Woman” moja rola Happy Mana jest dla mnie nadal zagadką poznam jej charakter, gdy odnajdę się w świecie, który kreują główne postaci. Judasz w “Jesus Christ Superstar” to z kolei kanoniczna postać, na której można nanosić pewne swoje współczesne mikro przesłania - to fascynująca praca, zwłaszcza że wszystko to trzeba zawszeć w śpiewie, bo dialogów brak. Trudno mi zatem odpowiedzieć na pytanie, jak wygląda ogólnie taki proces budowania postaci, bo przede mną jeszcze wiele ról, o których budowaniu nic nie wiem. Na pewno jest to pasjonujące zajęcie, gdy ma się do czynienia z dobrym materiałem i zdolnym reżyserem.


 
Kinga Karpati

Jest Pan aktorem musicalowym, dlatego zapytam o trzy słowa którymi określiłby Pan musical?

Nieobliczalny, elastyczny, kalejdoskopowy.

. Zazwyczaj pytam aktorów o wymarzone role. Pana tak trochę z przekory zapytam o rolę, której nie chciałby Pan zagrać?

Jest mnóstwo takich ról - miałkich, bez polotu, źle się starzejących. Teraz do głowy przyszło mi, że nie chciałbym zagrać Danny’ego w “Grease”. Na szczęście chyba wkrótce będę już na tę rolę za stary.

 Co kryje się pod nazwą "Projekt Posyłka?" Przybliży Pan ten projekt mi i moim czytelnikom?

To piękne słuchowisko oraz album muzyczny oparte na pieśniach Władysława Żeleńskiego młodopolskiego kompozytora, który jako twórca oper i pieśni nie miał chyba dość szczęścia, by
przebić się w historii muzyki polskiej ponad sławę Moniuszki. Talentu na pewno mu nie brakowało. Tadeusz Kabicz stworzył scenariusz, nawiązujący do mitu o Orfeuszu i Eurydyce, ale osadzony w realiach polskiej wsi z początku XX w. - w tę historię pięknie wpasowują się pieśni Żeleńskiego do tekstów poetów romantycznych i młodopolskich. Szymon Sutor, laureat Fryderyka, jest autorem wszystkich aranżacji pieśni kompozytora - moim zdaniem to absolutnie kosmiczna praca. W słuchowisku udział wzięli moi przyjaciele ze sceny i nie tylko - Anastazja Simińska, Olga Szomańska, Marcin Januszkiewicz, Przemysław Glapiński, Agnieszka Przekupień, Justyna Cichomska, Katarzyna Walczak, a także młody Witek Piasecki oraz chór fundacji Proscenium. Słuchowiska jak i albumu można słuchać na platformach streamingowych serdecznie polecam.

 Czego nauczyły Pana lata pracy na scenie?

Niczego nie oczekiwać, stale się rozwijać, postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami.

Tak już na koniec zapytam czego mogę Panu życzyć na najbliższy czas?

Bym niczego nie oczekiwał, stale się rozwijał i postępował zgodnie ze swoimi przekonaniami. No i może słonecznej jesieni - mam po przeprowadzce piękne drzewa za oknami.

Maćku tego właśnie Ci życzę. Dziękuje za miłą współpracę. Mam nadzieje do zobaczenia niebawem.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

,,The show must go on"- Queen symfonicznie

Dwadzieścia lat, a może mniej.

,, Inny nie będę i nawet nie chce" śpiewa Marek Kaliszuk